Tym jednym zdaniem można podsumować wyjazd do Dorvefjell. Wszystko zaczęło się pewnego czerwcowego dnia podczas planowania wyprawy do Tromsø - okazało się, że klucza do DNT Hytta nie uda się odebrać w Tromsø, więc znalazłem sobie dogodne loty do Oslo na weekend. Później wyjazd rozrósł się o plany zdobycia Snøhetty - najwyższej góry Dovrefjell-Sundasfjella Nasjonalpark i 24. szczytu Norwegii. To jednak nie doszło do skutku z racji na pogodę, ale po kolei...
Skoro świt wyruszyłem na pociąg do Gdańska - IC Mieszko bez opóźnienia doprowadził mnie do stolicy województwa pomorskiego. Później szybki przejazd na lotnisko, szybkie nadanie bagażu i 2h czekania na samolot. Podróż nim była przecudna. Widoki zapierające dech w piersiach to norma przy przelocie nad fiordami, ale nigdy nie przestają mnie one zdumiewać.
Po lądowaniu w Gardemoen, 25 minut przed czasem, udało mi się odebrać bagaż i na 2 minuty przed planowanym lądowaniem zdążyć na pociąg do Oslo S. Stamtąd czekało mnie już dostać się tylko do sklepu i wypożyczalni kajaków DNT, gdzie powitała mnie przemiła Veslemøy, z którą spędziliśmy godzinę na rozmowie o Norwegii, o Polsce, o podróżach...
Niestety 25 minut po zamknięciu sklepu wypadało się już zbierać, dlatego udałem się wtedy na szybkie zakupy i do metra - celem było Sognsvann, jezioro bardzo dla mnie nostalgiczne ze względu na poprzednie wyjazdy do Oslo. W tym cudnym miejscu zażyłem kąpieli w wodzie mającej jakieś 5-6°C. Dla niektórych mało, ale dla mnie wydawała się ona wtedy ciepła, idealna wręcz. Być może było to spowodowane podekscytowaniem wyjazdem, być może faktem zrobienia niespodzianki moim znajomym, że kąpię się w tym wspaniałym miejscu, a może po prostu dorosłem do morsowania, kto wie.
Niestety czas płynął szybko, więc powoli trzeba było ponownie wracać na Oslo Sentralstasjon. Czekały mnie jeszcze ostateczne zakupy jedzenia i picia. O 22:50 odjeżdżał mój pociąg SJ Norge linii F6 (Oslo S - Trondheim S). Wykosztowałem się, ale kupiłem bardziej wygodne miejsce w klasie Premium Plus - rozkładane siedzenia, nielimitowane przekąski, kawa, herbata i woda, a do tego wszystkiego koc. Powiedziałbym, że były to pieniądze bardzi dobrze wydane, jak zazwyczaj mam problem ze spaniem w pociągu, tak tutaj przespałem większość podróży.
Deichman i Operahauset, widok po wyjściu z dworca, Oslo
Muzeum Muncha, Oslo
Pływanie w Sognsvann, Oslo
Siedzenie w pociągu SJ Nord
Jako bazę wypadową do Snøhetty wytypowałem Hjerkinn. Inną opcją było Kongsvoll, ale odpadło ze względu na czynniki odległościowe. Pociąg dojechał tam chwilę po 4 rano. Dokonałem szybkiego repackingu plecaka i ruszyłem szukać miejsca do rozbicia namiotu. Miałem jeszcze minimum 5 godzin do odjazdu pierwszego busa do Snøheim. Około godziny 11 obudziły mnie owce, które wypasały się wokół mojego namiotu. Po krótkiej wymianie spojrzeń owieczki zostawiły mnie samego, a ja złożyłem obóz i udałem się do Hjerkinnhus (na mapach - Frich's Motell & Spiserie) na moją podwózkę do Snøheim.
Po szybkim posileniu się Lasagne serwowaną w schronisku wyruszyłem w drogę do Reinheim. Planem było spać w okolicach Fiskjønna, ale przez silny deszcz uznałem że nie będę spał na dziko, tylko pójdę do DNT Reinheim. To była jedna z najlepszych decyzji tego wyjazdu. Poznałem tam wspaniałych ludzi, wymienialiśmy się historiami, nawet językowymi zagwozdkami. Pewien Belg, Hans, opowiadał mi o swoich przygodach w Dovrefjell i zainspirował mnie do kolejnego wyjazdu w te okolice. Polecił mi miejsca noclegowe, rekomendował trasy, a dodatkowo porozmawialiśmy o polityce i naszych podróżach. I to wszystko przy całkowitym odcięciu od świata (brak zasięgu), świecach i widoku na góry za oknem.
"Wyprawka" podróżna
Bus z Hjerkinn do Snøheim
Szlak niedaleko rozwidlenia Reinheim - Snøhetta - Snøheim
Jeden z budynków Reinheim
W okolicach 8 rano wyruszyłem z DNT Reinheim w stronę Snøhetty. Plan był prosty - wejść i zejść do DNT Åmotdalshytta. Podróż zaczęła się niezbyt przyjemnie. Około 9 zakończyła się inwersja temperaturowa, więc przestało być już tak ciepło, jednocześnie ciężar plecaka dawał się coraz bardziej we znaki. W retrospekcji uważam że powinienem był zostawić rzeczy w Reinheim i zostać tam dzień dłużej, może wtedy Snøhetta byłaby bardziej osiągalna.
Po drodze miałem okazję pierwszy raz w życiu zobaczyć lodowiec, napić się lodowatej wody ze strumienia, zobaczyć piżmowoły arktyczne i spotkać kilku myśliwych (w Norwegii akurat panował wtedy sezon na renifery, więc dosłownie aż roiło się od myśliwych w okolicy).
Wejście na szczyt przebiegało topornie. Na wysokości 1650m skończył się taki typowy norweski szlak, a zaczęło gołoborze. Na wysokości 1800m pojawił się szron i podmuchy wiatru wzrosły do prędkości ~100km/h, wystarczająco żeby zaczęły mnie trochę znosić w bok. I tu objawił się jeden z błędów które popełniłem wcześniej. Zamiast odpowiednio się ubrać na wysokości ~1600m, dołożyć więcej odzieży termicznej, to uznałem że wejdę tak jak stoję (4 warstwy na górze, 2 na dole). Z racji na temperatury zadecydowałem o zawrotce. Wróciłem do Snøheim, gdzie w okolicy schroniska rozłożyłem obozowisko. Kolejna próba na Snøhettę miała być następnego dnia...
Widok z okna zaraz po obudzeniu, Reinheim
POV: widzisz lodowiec pierwszy raz w życiu
Podczas picia wody spływającej z lodowca
Szlak na Snøhettę, około 1650mnpm
Pierwotnie plan zakładał wyjście w okolicach 5-6 rano, kiedy zaczynali świtać i powinna ponownie zacząć się inwersja temperaturowa. Niestety do tego nie doszło - zamiast tego dostałem namiot wewnątrz chmury. W okolicach 8:30 Snøhettę pokrywała złowieszczo wyglądająca chmura o podstawie na wysokości 1500m.
Patrząc na prognozy pogody wytypowałem, że najlepszym momentem na wyjście będą okolice godziny 10. Tak też uczyniłem, po zostawieniu dużej ilości rzeczy w obozie wyruszyłem w kierunku Starego Reinheim. Wszystko wyglądało dobrze, chmury się podnosiły, spokojnie na 1900m była podstawa, aż wszystko się zmieniło w jednym momencie. Mijając pułap 1600m nagle nadeszła chmura, widoczność spadła do 50m. Chwilę później zaczął padać ulewny deszcz, a wraz z nim widoczność spadła do 10-12m, a mniej więcej co tyle są ustawione słupki szlakowe, dlatego poruszanie stało się mocno utrudnione. Doszedłem do okolicy 1700m i ponownie postanowiłem o zawrotce. Problemem tym razem nie była temperatura czy wiatr, a właśnie deszcz i widoczność. Uznałem że powrót w takiej widoczności, wiedząc jak wygląda dalej szlak nie należy do najbezpieczniejszych. Dodatkowo, po drodze trzeba było przekroczyć rzekę, która wypływała z lodowca. W pierwszą stronę było to możliwe "suchą stopą", ale w drugą... Bez moich wysłużonych CATów nie dałbym rady, bo rzeka wezbrała w tym czasie o jakieś 5cm.
Powrót też nie należał do najłatwiejszych, ponieważ uznałem że wybiorę trochę inny szlak powrotny. Trzeba było przy nim przekroczyć tę samą rzekę co 200m wyżej - jak zobaczyłem jaka była różnica pomiędzy tą rzeką dzień wcześniej, a podczas tego zejścia... Od razu wiedziałem że podjąłem dobrą decyzję o powrocie. Na górze musiało lać jeszcze bardziej niż na tych 1700m.
Po powrocie do obozu podjąłem decyzję o zjechaniu na dół, do Hjerkinn. Wziąłem też szybki prysznic w Snøheim i napiłem się lokalnego piwa. Szczerze polecam, bardzo smaczne ciemne ale.
W czasie oczekiwania na busa porozmawiałem z myśliwymi na temat ich polowań. Okazuje się że to jest ichniejsza tradycja, żeby polować na renifery i ludzie biorą urlopy czy nawet nie przychodzą do pracy, tylko po to żeby upolować swojego renifera. Mięso zazwyczaj jest przekazywane jako prezent dla rodziny czy przyjaciół, niektórzy zabierają też trofea z czaszek i poroża zdobyczy - jedno z takich jechało ze mną na dół. Najmłodszy z myśliwych mial w okolicy 13-14 lat! Podziwiam za pasję, bo jest mega wymagająca.
W Hjerkinn udałem sie na szlak pielgrzymów, gdzie robiłem obóz z malowniczym widokiem na całą okolicę. W środku nocy pojawiły się także przejaśnienia na niebie - pozwoliło to podziwiać niebo, które miało jakość podobną do Bieszczad. Droga mleczna widoczna przec chmury to coś czego nie spodziewałem się zobaczyć.
Widok na Snøhettę "od dołu"
Podczas podejścia na szczyt
Rozlewisko rzeki
Snøheim w pełnej okazałości
Rano obudziłem się w moim obozowisku w Hjerkinn - spało się cudownie, w porównaniu do obozowania pod Snøheim, tutaj było ciepło, bezwietrznie, ale nie było aż tak cicho (w oddali było słychać drogę E6 i przejeżdżające pociągi). Widoki po otworzeniu namiotu zapierające dech w piersi to normalka w Norwegii, ale nigdy nie przestaje mnie to zaskakiwać.
Po szybkim przyrządzeniu kawy postanowiłem złożyć namiot, zrobić szybkie przepakowanie po czym udałem się na stację kolejową. Pociąg, uprzednio już mi znany z poprzednich podróży po Norwegii, przyjechał punktualnie. Z racji, że miejsce miałem bardzo blisko wagonu restauracyjnego, to postanowiłem skosztować czegoś z menu - padło na kanapkę z lokalnym serem brie, warzywami i jakąś długo dojrzewającą wędliną, a wszystko w chlebie żytnim. Zaskoczyłem się tym jak smaczne to było śniadanie. W menu do wyboru były także pizze, meatballsy, lody, a z najciekawszych - burger z łosia. I to wszystko w bardzo przystępnych cenach, najdroższa rzecz kosztowała tylko 230 koron!
Pociąg bardzo szybko pokonał malowniczą trasę na lotnisko. Jak dla mnie, za szybko. Niestety co dobre szybko się kończy. Po drodze przejeżdżaliśmy przez Lillehammer - miejscowość gdzie chciałem się znaleźć od samego początku moich podróży po Norwegii. Małe marzenie zostało spełnione. Na lotnisku obkupiłem się w moje ulubione Smashe i burnost.
Widok z obozu w Hjerkinn
Ostatnia kawa na wodzie ze Snøhetty
Widok na tory z dworca w Hjerkinn
Stacja Lillehammer
Widok ze Snøheim na Snøhettę
Powrót należał do ciężkich od emocjonalnej strony. Mimo, że nie udało mi się zdobyć Snøhetty, to uważam, że był to jeden z najlepszych wyjazdów jakie w życiu zrobiłem. Nie da się przypisać jednego czynnika, który to powodował, to raczej połączenie wielu - poznani ludzie, rozmowy, pierwsza w życiu eksploracja tundry, niesamowite widoki, doświadczenia, ale też i wolność, uzależnienie każdej decyzji tylko i wyłącznie od siebie samego. Na pewno tu wrócę - już nie w 2025 roku, ale za rok koniecznie muszę przejść trasę po schroniskach!
Dworzec w Hjerkinn